Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyjścia się znajdzie! Najważniejsze, że zdobyłem dokumenty...
Pospiesznie przebiegłem schody, pochwyciłem krzesełko i ustanowiłem w ten sposób, że pozostałem napół zakryty rozchylonemi drzwiami, mając widok na prowadzącą drogę. Zamarłem w oczekiwaniu... Nagle stała się rzecz najstraszniejsza... elektryczne światło zgasło. Schody i salę pogrążyły mrok. Pozostałem w kompletnej ciemności. Czy był to defekt motoru, czy sygnał rozpoczęcia walki? Tak pozostałem parę sekund. Zapałkę obowiałem się zaświecić, gdyż wtedy musiałem wypuścić broń. Latarkę, na nieszczęście, przedtem oddałem kobiecie. Oczekiwałem w naprężeniu, łowiąc uchem najdrobniejszy szelest... cisza była nieprzenikniona. Wtem... doznałem dziwnego wrażenia. Mimo, że nie dobiegał najmniejszy szmer, mimo że niedobiegał najmniejszy skrzyp... czułem, że w pokoju nie jestem sam!
Jak ręka która ma uderzyć, czyhało niebezpieczeństwo! Lecz z której strony miałem się chronić przed napastnikiem?
Szybko skupiłem myśli. Przeciwnik najgroźniejszy był, jeśli zachodził od tyłu. Trzeba stanąć tak, by przywrzeć plecami do ściany, wtedy jeśli skoczy, będę mógł zawsze strzelić. Przyciskając brauning do piersi wstałem i począłem cofać się powoli. Od ściany mogło dzielić mnie 8—10 kroków.
Całem mem jestestwem, całą siłą naprężonych nerwów wyczuwałem groźnego „kogoś“ przed sobą, w nieokreślonej odległości... Gdy już mniemałem, że jestem w kącie, względnie bezpieczny naraz od tyłu pochwycony zostałem z niebywałą siłą.
Był to jakby skok tygrysa niespodziany.
Chwyt i uderzenie nastąpiło tak nagle, że nie miałem czasu użyć gotowego do strzału rewolweru,