Lecz życia groza do tego mnie zmusza.
A więc wybaczcie; bo któraż szlachetna
Tak nie postąpi na widok klęsk domu,
Które tak we dnie oglądam i w nocy,
Bo naprzód matki, która mnie zrodziła,
Wstrętne postępki, — a potem w mym dom
Z ojca zbirami przebywać mi przyszło;
Ci mi panują i od nich zależę,
A dalej, jak się wydadzą dni moje,
Że tutaj w ojca oglądam sadybach
Egista, widzę w ojcowskich go szatach,
Patrzę, jak w miejscu, gdzie jego powalił,
Aż przyszło ujrzeć mi hańbę ostatnią,
Tego mordercę w ojcowskiej łożnicy
Z nieszczęsną matką, jeżeli już matką
Nazwać tę trzeba, co z nim się związała.
Z nim, drżeć przestała przed kaźnią Erinij,
I jakby świętym urągając rzeczom,
Dzień obliczywszy, w którym-to zgładziła
Ojca naszego podstępnie, — taneczne
Dla zbawczych bogów miesięczną podziękę.
A ja, nieszczęsna, oglądać to muszę,
Płaczę i ginę i jęczę nad ojca
Słynną biesiadą, nieszczęściem brzemienną,
Jakbym zechciała, i tego nie wolno.
Wyniosła bowiem ta w mowach swych pani
Takie przekleństwa w twarz głośno mi rzuca:
„Bogów zakało, czyż tobie jedynej
Zgiń ty ze szczętem i niechby cię nigdy
Z nędzy podziemne nie zwolniły bogi!“