Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Brakło tym wszystkim zepsutym niemal od kolébki kobiétom, wprawionym do zalotów w dzieciństwie, prostoty i szczérości. Wszystko to kłamało usty, oczami, milczeniem i mową, na każdym kroku cóś udając, naśladując kogoś, a nie będąc sobą.
Serwuś może sobie nie umiał wytłumaczyć przyczyn odrazy i wstrętu swego do tych komedyantek, ale czuł je w sercu. Ta prostoduszna Domcia, która była sobie, czém ją Bóg stworzył, która się rumieniła naprawdę, śmiała i płakała szczérze, wydawała mu się nową jakąś, nieznaną istotą, przynajmniéj tak weneracyi godną, jak pani podskarbina.
Dodajmy przytém, że dziéwczę było hoże, świéże, rumiane, miało ząbki jak perełki białe, włosy swoje własne obfite i złociste, a oczy niebieskie jak bławatki — i że Serwuś czuł w niéj przyjazną sobie istotę.
Rzucone słówko o łzach ujęło go za serce.
— A cośmy się naturbowali o was! — odezwał się woźny. — Bogu to jednemu wiadomo. Ja jak ja, pewny byłem że się wyliżesz, ale jéjmość co się nastękała, a co było zdrowasiek na tę intencyą! Domcia to aż na nabożeństwo chodziła!
Spłonęło dziéwczę, ale się nie zaparło. Spojrzało na Serwacego, jakby potwierdzało owszem słowa ojca... i spuściło oczy.
Siedli tedy do stołu, wcale nieprzygotowanego do gości. Woźny nawet nie przepraszał. Był barszcz zabielany, kawał mięsa, kasza ze śliwkami, a Domcia naprędce skomponowała jakąś przystawkę. Znalazł się i wina kieliszek, bo woźny do niego z trybunalskich czasów swych był nawykły. Z Domką rozmawiając oczyma, Przebendowski z panem Jeremim mówić musiał