Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ani przeczę — odparł, śmiejąc się, ks. Trzeciak — cóś robić trzeba, a wedle sumienia idąc, nikt nie grzészy. Tylkoby należało zawsze myśléć o tém, że ostrożność nie zawadzi i ważyć, co dobre, a co złe. Ratujcie rzeczpospolitą, kiedy chcecie, tylko patrzcie, byście wielkich słów broniąc, nie ujęli jéj siły do życia. Jabym ci powiedział dykteryjkę, ale cię znudzę.
— O nie — odparł Serwacy.
— Więc posłuchaj — mówił stary — trafiło się raz, że niewiasta jedna chorą była; lekarze jéj mieli eliksyr dać, któryby życie ocalił, ale go przyjmować nie chciała. Rada w radę, postanowili wlać jéj gwałtem. Chora poczęła krzyczéć, dopadli synowie w obronie macierzy, sponiewierali lekarzy i chora umarła.
Po chwili milczenia dodał ks. Trzeciak:
— Tak, tak, źle jest, moje dziecko, dużo złego wszędzie. Na dworze brud, który ścieka i spływa nadół, a na dole téż kałuże, z których zgniły opar idzie do góry.
Westchnął Trzeciak, a Serwuś, zawstydzony własném zuchwalstwem, upokorzony, milczał. Trwało to chwilę; lice się staruszkowi rozpogodziło.
— Rzeczpospolita otworem stoi — dodał łagodnie — już jéj części poodpadały, bośmy ich obronić nie umieli, kłócąc się ze sobą o prawa szlachty, o swobody, gdy życie trzeba było ratować. Elekcye nas zgubiły. Nielepiéj-że panów dziedzicznych miéć, obronę mocną i, dwa kraje związawszy, stać się mocarstwem znaczném, jakiém niegdyś byliśmy?
— A cóż po milionach niewolników? — bąknął, znowu się ośmieliwszy, Serwacy.
— Kochanku mój! — rzekł ksiądz — miliony