Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skwilusze latają, szlachta, samo imię usłyszawszy, burzy się i odgraża. Tyle lat biédy naszéj, tyle wspomnień przyrosło do tego człowieka. Tu trzeba kogo innego.
Oburzył się biskup Szaniawski, ruszył gwałtownie i ręce rozpostarł.
— Gdzież mu podobnego znajdziecie? — zawołał. — Tacy ludzie na kamieniach się nie rodzą. Kto chce dobra istotnego, a nie rozterki i nieładu, ten z nim trzymać i przy nim stać musi.
Król, na którego spoglądano, zachował się politycznie, obojętnie; słuchał, patrzył, nie dając znaku ani za jedną, ani za drugą stroną. Korzystając tylko z krótkiego momentu milczenia, wtrącił:
— Paskwilusze mówicie! Radbym wiedział, jakiéj są treści? co to jest?
Senatorowie spojrzeli po sobie; jeden z nich począł szukać za kontuszem, po kieszeniach i z pliku papiérów, który na stole rozrzucił, dobył kartkę maleńką. Z rąk do rąk ścigana wejrzeniami, poszła aż do króla. Stał na niéj znany dystych łaciński:

Fle — Super extremas generosae Poloniae ruinas,
Minge — Super nomen, quod nova bella parit.

Król zmarszczony odczytał dwuwiérsz i z pogardą na stół go rzucił. Jakiekolwiek były osobiste jego usposobienia dla feldmarszałka, sprawa ta razem królewską była.
Milczenie panowało jeszcze.
— Szkoda że go tu niéma — dodał król. — Czasu straciliśmy dużo, a zanosi się na to, że jeszcze czekać będziemy musieli. Ja od komendy nie ustąpię, bądźcobądź!