Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O! a waćpan słuchałeś?
— Bom tak stanął, żem musiał — rzekł Werder. — A dobrze się stało. Na nikogo z nich rachować nie można, to dobrze wiedziéć!
Zachmurzył się ks. Szaniawski.
— Wiémy my to — rzekł surowo — ale się tych ozorów przytnie i to zuchwalstwo ukróci. Poznają te warchoły, jak starszych szanować powinni. Patrzcie mi, jacy cenzorowie! — mówił gniewnie biskup i odwrócił się do Werdera. — Hm? pewnie na króla za te kobiéty, za fraszki i zakawki wocyferowali? Złośliwe żmije! Temu, który jak Atlas świat na ramionach nosi, gdy sobie dozwoli rozrywki, toleruje się, pobłaża. Kościół wié komu czego dozwolić i gdzie ludzka krewkość winna się rachować. Zato kościoły się wznoszą i fundacye. To nasza rzecz, nie ich! A dużo tam było tych cenzorów? — zapytał wkońcu.
— Gromada stała spora, nie liczyłem — mówił Werder. — Jeden wiem że się zwał Damianowicz, a ten sobie najwięcéj dozwalał. O innych dowiedziéć się łatwo. A kiedy już ci, co tu z panami przyjeżdżają, ad limina majestatis, na takie się bluźnierstwa publicznie ważą, cóż dopiéro reszta? Co w kraju się dziać musi?
Biskup, dumną przybrawszy postawę, wyciągnął rękę ku mówiącemu.
— Szczęściem, mój kochany, u nas wszystko na języku — dodał szydersko. — Wykrzyczą się, nałają, naplują, a gdy się im strachu napędzi, wojsko się we wsi postawi, naciśnie panków, przycupną i do kolan przypadną. Znamy my ich, znamy i nie boimy się, nie.
— Daj Boże, aby się słowa ekscelencyi waszéj ziściły — rzekł z pobożném namaszczeniem Wer-