Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nadaje? Ja go znam, to chłopak mruk, niepoczesny, ale Sasy mu śmierdzą i za ich sprawami nierad się trudzić.
— Podskarbina go pewnie do męża po sukurs wyprawiła — odezwał się jeden — bo to tu w tém Dreznie piéniądze się sypią, toczą, aż strach. Niedarmo mąż podskarbi musi ich miéć dużo, więc doją.
Znowu się śmieli ochoczo.
Człowieczek stojący koło nich tuż, o balustradę oparty, w inną stronę patrzący, słuchał pilnie i chylił się ku nim, niby nieumyślnie.
— Sodoma i Gomora! — mruczał Damianowicz, spluwając, ale pilno się wpatrując. — Splendor, jak na ucztach baltazarowych. A u nas szlachta biédna, którą Sasi objedli, suchym chlebem z ośćmi się karmi, aby tu na tę rozpustę stało. Dobrze tak! Było się nam króla Stanisława trzymać, człeka bogobojnego, który nas rozumiał, bo z nas szedł, a nad ludźmi ubogimi zlitowanie miał, bo sam ubogi był.
— E! e! Król Stanisław nie miał się czém nam okupić — rzekł przekora — on sam pono na płaszcz królewski musiał u Szweda pożyczyć. Respublice chciało się świécić, więc wzięła takiego, co brylanty miał.
— I świéci — dodał inny — ale gołemi bokami.
Trudno zresztą powtórzyć, co tam owa szlachta markotna, przypatrując się reducie, naplotła. Stojący przy niéj pilny słuchacz dotrwał cierpliwie do końca rozmowy i wymknął się potém niepostrzeżony na Zamkową ulicę.
Tu w kamienicy królewskiéj, naprzeciw bramy zamkowéj, stał ksiądz biskup kujawski Szaniawski. Mało go kiedy w Dreznie nie było, a gdy