Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zkądże to waści takie wiadomości — napytał inny — zkąd pewność taka?
— Bo ja ich znam na wylot, lepiéj niż wy — ofuknął sierdzisto Damianowicz; — kłaniają się tu i liżą, a do domu powróciwszy, tak myślą, jak i my.
— Albo, albo... — bąknął piérwszy.
— Nie albo, tylko pewnie — uparł się Damianowicz i wąsa pokręcił.
Patrzyli na stare i młode boginie, przesuwające się po sali. Z Denhoffowéj, reprezentującéj Dyanę, śmiano się pocichu.
— A pokaż-że mi asindziéj — odezwał się Damianowicz do towarzysza — która tu z nich Polka?
— Połowa, jeśli nie więcéj — odparł drugi. — Acan wiész że Fleming sobie zdawna za prawidło wziął i królowi to zalecił, dla utrzymania słusznego ekwilibrium między dwoma państwami, aby, rzeczpospolitéj nie czyniąc krzywdy, w Saksonii się kochał po niemiecku, a jak tylko do Krakowa, albo i za tarnowskie góry, musi brać naszę. Inaczéjby się nam despekt dział!
Poczęli się śmiać mocno i wskazywali sobie palcami księżnę cieszyńską, Denhoffową, P... nareszcie i takie, które do imion, jakie im nadawali, prawa nie miały. Jeden z nich nawet pokazał Przebendowską.
— Ta jako żywo nigdy królewską kochanką nie była — odezwał się inny — wiem to od Serwacego, co u niéj jest na dworze.
— A co się z Serwacym dzieje? — spytał inny — nie widać go.
— Niéma go, wyprawili do Polski, zaczém? niewiadomo.
— Albo i on się już do sekretnych posyłek