Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Znaczniejsza część tych panów była za dworem i Sasem, protegowana przez senatorów królowi oddanych i niewidząca nic nad własny interes. Myliłby się jednak, ktoby sądził że wszyscy Sasom sprzyjali. Kłaniali się im, ale między sobą mścili się na nich, nie szczędząc.
I tu w kąciku znalazła się gromadka, któréj z twarzy patrzyło, że jéj nie w smak szły te bachanalie. Byli to dworzanie młodego Sapiehy, wojewody inowrocławskiego, dwu Lubomirskich, szlachta uboga, co nigdy magnificencyj nie widziała.
Nie zważali na to, że tuż niedaleko stał potulny człeczyna, ubrany z niemiecka, który zdawał się po polsku nie rozumiéć, patrzyć w inną stronę i wcale na nich nie zważać.
— A co, Damianowicz — mówił jeden z dworzan sapieżyńskich. — Dalipan, piękniéj niż w kościele, a król, przebacz Boże, wygląda jak monstrancya.
— Lichabyś zjadł z twoją komparacyą bezbożną — odparł wąsaty i podstarzały Damianowicz. — Szatańska to chyba bóżnica, albo mahometański ów raj, co go bisurmanom ich prorok przyobiecał. Czyste piekło! A te baby, tyle tylko na niektórych odzieży, aby się nazywało że ubrane. Impudencya! Zgroza! ohyda! A wszystko to, słyszę, ile ich jest, sułtańskie miłośnice. Jedne były, drugie są, a reszta się stręczy, aby niemi być! Tfu!
Szlachcic ramionami strząsł.
— Otóż widzisz asindziéj, panie Damianowicz — dodał piérwszy. — Jak się będziemy Niemcom akomodowali, i u nas téż podobny porządek zaprowadzą. Żony i córki pójdą na królewski