Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spotkanie z tą maską tak nieprzyjemnie dotknęło Fleminga, iż skinąwszy na Bielckego, wysunął się z nim do jednego z pokojów, w których grano. Stoliki obsiadły gęsto panie i panowie, namiętnie napastując nagromadzone na nich kupy złota. Gra była jedną z najulubieńszych zabaw owego czasu. Należało do dobrego tonu grać i przegrywać wiele, śmiejąc się, a niekażdy miał powściągliwość pani Vitzthumowéj, która, wygrawszy pięćdziesiąt tysięcy talarów, zabastowała. Byli gracze z profesyi, którzy korzystać umieli z lekkomyślności takich zapalczywych pań jak Denhoffowa i ogrywali je, prawiąc słodycze. Przy jednym ze stołów, nienasycony nigdy grą, siedział Vitzthum, i zapomniawszy o wszystkiém, stawiał szalenie, tém grubiéj, że mu się nie wiodło.
Fleming, zaledwie okiem rzuciwszy na stoły, usunął się z Bielckem na stronę.
Bielcke wskazał mu przesuwającą się zdala rybaczkę i na ucho szepnął słowo, które oznaczało na rzymskich igrzyskach, że gladyator został raniony:
Habet!
Feldmarszałek ramionami poruszył niedowierzająco.
— Fałszywa to Vitzthumowéj rachuba — rzekł krótko.
— Któż wié? — szepnął Bielcke. — Że ją tu sprowadzili i podsunęli, to pewna. Spisek był dawno uknuty. Rachowali na to, że zwierzyna jest faisandée! Mówił z nią więcéj niż kwadrans i zdaje się że Friesenowi na wieczerzę kazał ją prosić.
Feldmarszałek z politowaniem spojrzał i rzekł po chwili: