już i tak był przerażony, krzyknął okropnym głosem, myśląc iż z niebios lecą pioruny:
— A słowo stało się ciałem!
Zepchnięto go jakoś w dalsze rzędy między widzów, zgubił się zupełnie, przelękły i wystraszony, zniechęcony, i powziął najmocniejsze postanowienie zupełnego wycofania się z tłoku. Tém bardziéj było to nieuchronném, że Dziubińskiemu robiło się źle po winie i spoczynek w miejscu ustronném, stawał się koniecznością.
Instynktem jakimś wiedziony, dobił się biédny człowiek do wnijścia, u którego stało cztérech ogromnych drabów, z halebardami skrzyżowanemi, nie wypuszczając nikogo.
Dziubiński, czapkę z pod pachy nałożywszy na głowę, wprost szedł na nieprzyjaciela.
— Puszczaj! — wołał.
Stróże skrzyżowali jeszcze silniéj halebardy i wołali po niemiecku:
— Niewolno!
— Puszczaj! — powtórzył, ale tym razem głosem groźnym.
Rozkaz jednak był nieodwołalnym; stojący przy drzwiach złamać go nie mogli. Zaczęto się skupiać koło Dziubińskiego. Szlachcicowi robiło się coraz gorzéj; wyjść potrzebował, aby rzeczypospolitéj nie skompromitować, okazując że Polacy łbów mocnych nie mieli.
— Puszczaj! — zakrzyczał raz jeszcze.
Halebardy się nie poruszyły.
Dziubiński, widząc że inaczéj rady nie da, mimo obecności króla, dobył szabli i wrzasnął:
— Do kroć sto tysięcy diabłów niemieckich[1], puszczaj, bo chlasnę!
- ↑ Historyczne.