go niéma. Dobrzeby się nam czegoś od nich nauczyć.
Serwuś chrząknął i żywo zaczął żuć ustami.
— Pewnie, pewnie — rzekł. — Jak oni u nas pogospodarują, to ład zaprowadzą taki, jak u siebie.
— Daj to Boże! — westchnął ksiądz. — Zanosi się też na to, że po naszym królu nie kto inny, tylko syn jego, pan pobożny, bogobojny, weźmie koronę.
— Myślicie? — zapytał Serwuś dobrodusznie.
— Już się to przygotowuje — mówił spokojnie jezuita. — A widzieliście młodego pana?
To mówiąc, obrócił się do Przebendowskiego, który się głupkowato uśmiéchnął.
— Mało nie codzień go widuję — odezwał się. — Grzeczny pan, uśmiéchający się, dla ojca syn najlepszy, obyczajów skromnych, a myśliwstwo miłuje tak jak ojciec, jeżeli nie więcéj.
— Niechby go tylko w tém naśladował — zamruczał cicho jezuita.
Rozmowa obojętna ustała trochę, a Serwuś dorzucił skromnie:
— Młoda królewiczowa powstrzymać go potrafi od innych zbytków, bo pani surowych jest obyczajów i niepobłażająca.
— Widziałem-ci i ją — dorzucił Paweł. — Prawda że cesarskiego rodu, ale żal się Boże powiedziéć, by piękna była.
Serwuś usta złożył do uśmiéchu, ale się nie rozśmiał; ksiądz zmilczał. Między dawnymi poufałymi rozmowa szła, jak z kamienia. Szlachcic, choć się poruszał, ostrożnie wyrazy puszczał przez zęby; Serwuś się swoją głupowatością obszył, a ksiądz, nie znając już teraz towarzyszów, jakiemi szli drogami, nie śmiał być z nimi do zbytku otwartym.
Strona:Skrypt Fleminga I.djvu/148
Wygląd
Ta strona została skorygowana.