Strona:Seweryn Goszczyński - Sobótka.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I stos rozwala; widziadło brodacza
Stos rozburzony poważnie przekracza,
Wlecze za sobą dym i skry całunem,
I burzą coraz dalszą w lasach znika.
Wszystko ucichło, Janosz się odcyka,
Jak po śnie strasznym; przeciera powiekę,
Niepewnie w okrąg poziera i słucha,
I sam do siebie przemawia po cichu:
»Czyż to ty byłeś? ty, nieszczęsny mnichu?
Ciebież widziałem? haj widziałem ducha.
Nieszczęście niesie! bliskie czy dalekie!
Biada nam! komu? mnie czy im? pobiegę,
Polecę do nich, zawołam, ostrzegę,
Niech do dom idą, niech będą gotowi.
A będąż wierzyć? komu? opryszkowi?
Bajce o strachu? hej Janoszu! w drogę,
Tu niebezpieczno. Czekajcie! nie mogę,
Nie możem odejść! ich tutaj coś spotka,
A spólna dola, zawsze, zawsze słodka!«
Usiadł i czeka, niechaj co chce będzie.

Popłoch górali przewiał w burzy pędzie.
Straszny to wicher, ale wzdy przeminął.
Stos gore znowu. Gdzież to Ludek zginął?
Czy nie ze sobą burza go porwała?
»Gdzież tam!« ktoś woła, »gracz to syn Michała.
On rad że wreszcie od was się wywinął.
Zaledwo wicher ognisko rozmiotał: