Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lasach rozbiła swoje namioty. Podtenczas cała dolina przypatruje się obliczem pokoju całéj téj walce; blask żadnego strzału nie razi jéj spojrzenia, żaden grzmot strzału nie dochodzi jéj słuchu, chyba cień przelotnéj chmurki przemknął się kiedy niekiedy po jéj oświetlonéj płaszczyznie; i owszem, przy tém ciemnem tle dalekiéj burzy, żywiéj jaśnieje zieleń polan i złoto pól dojrzałém już zbożem okrytych. Z resztą wszystko spokojne, bespieczne; prostym gościńcem snują się grupy pracujących, roją się niémi zagrody wiejskie, ożywione niémi pola. Ale nad wszelki urok tego obrazu, najuroczniejszy jest widok wód doliny. Nic nie zdoła wyobrazić tego blasku co odznaczał Białkę w namiętnym jéj pędzie[1] ku Dunajcowi, przez ciągłą pochyłość więcéj niż milową i z pod zasłon śrężogi srebrem jéj strzelał.
O! jak ja wam zazdroszczę w téj chwili góry, lasy, co z wyżyn waszych patrzycie zawsze na tę krainę; wam żadne jéj zjawisko nie jest stracone. O! jak pragnę niemal zamienić się w cokolwiek równie jak wy trwałe, byle mi pozostawiono to czucie które mię dzisiaj ożywia, to szczęście którego w téj chwili doznaję.

Zazdrościłem drzewom, skałom, a dla gruzów Czorsztyna powziąłem tém większe uszanowanie; z

  1. Spadek Białki w jéj biegu ma być połdziewiąta cala na przestrzeni każdego sążnia.