Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wóz jakiś pędzi od strony lasu! — powiedziała Katarzyna — Cóż to może znaczyć?
Im bliższym stawał się turkot, tem dziwili się bardziej.
— Dziś niedzielny wieczór! — zauważyła Katarzyna — W dniu powszednim nie byłoby to tak dziwne. Któż może jechać wozem przez las późnym wieczorem w niedzielę?
Zamilkła i nadsłuchiwała dalej. Można było teraz wyraźnie rozeznać ślizganie się kół po skałach i tętent kopyt konia, pędzącego galopem po stromem zboczu góry.
— Słyszycie? Słyszycie? — pytał Jan.
— Słyszę! — odrzekła Katarzyna — Ale nie wiele mnie obchodzi kto jedzie. Muszę cię przedewszystkiem położyć do łóżka. O tem myślę nasamprzód.
— A ja pójdę do Falli! — oświadczył sieciarz — To ważniejsze od wszystkiego. Do widzenia niedługo.
Starzec ruszył w drogę jak mógł najspiesznej, a Katarzyna weszła do izby posłać Janowi łóżko. Ledwo znikła w domku, łoskot ów, który oboje z Olą uważali za zwykły turkot wozu, zbliżył się znacznie. Jan słyszał dudnienie olbrzymich wozów wojennych, a cała ziemia drżała coraz to silniej. Krzyknął na nią i zaraz wybiegła ku niemu.
— Nie bójże się! — powiedziała — To nic! Widzę już konia, to gniada ze stajni we Falli. Czekaj, podniosę cię i sam zobaczysz.
Podsunęła mu ramię pod plecy i uniosła w górę.
Dostrzegł pośród krzaków olszyny, brzeżących drogę, zarys konia pędzącego szalonym galopem ku Skrołyce.