Przejdź do zawartości

Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wlekały się czerwonawo-brunatnym blaskiem; zresztą, gdzie tylko sięgało oko, zmieniały się z każdą chwilą do koła wszystkie barwy.
Ze stoków lezących poniżej góry Oliwnej ujrzał Ingmar schodzącą Gertrudę. Promienie słoneczne szły za nią i otaczały ją płomiennym blaskiem.
Zbliżała się lekkim i chyżym krokiem a Ingmarowi zdawało się, iż to jasne światło wychodzi od niej samej.
Za Gertrudą zaś widział Ingmar postępującą długą postać męską. Człowiek ów szedł w pewnem od niej oddaleniu i patrzył w drugą stronę, lecz widać było wyraźnie, że czuwa nad Gertrudą.
Ingmar poznał wnet owego człowieka i natychmiast spuścił w zamyśleniu oczy ku ziemi.
Teraz wyjaśniło mu się niejedno, co poprzedniego dnia wpadło mu w oko i wielka radość powstała w sercu jego.
„Teraz zaczynam wierzyć, że Bóg chce mi dopomódz“, rzekł.

Derwisz.

Pewnego wieczora zanim zmrok zapadł, Gertruda przechodziła ulicami Jerozolimy. Wtem ujrzała przed sobą idącego wysokiego mężczyznę odzianego w długą, czarną, aż po nogi spływającą szatę Gertrudzie zdawało się, że jest w nim coś nadzwyczajnego, ale nie wiedziała dokładnie coby, to było. Nie pochodziło to zapewnie stąd, że miał