Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dokoła budynku stacyjnego ziemia była zrównana, była tu szeroko kamieniami wysadzana ścieżka, olbrzymie magazyny na towary i obszerne, puste miejsca żwirem zasypane.
Kilka sklepików, atelier fotograficzne, kilka warstatów i hotel, okalały już place żwirowe ale reszta nieskończenie wielkiego placu stała jeszcze pustkowiem.
Dalelf przepływał i tu. Z dzikiem hukiem wypadał z ciemnego lasu i tworzył cały szereg małych, szumiących wodospadów. Podróżnicy jerozolimscy nie mogli uwierzyć, iż była to ta sama szeroka, majestatyczna rzeka, z którą pożegnali się tego ranka.
Nie było tu wesołych dolin, po których wzrok mógł bujać swobodnie, wszędzie tu horyzont ścieśniony był wzgórzami, porosłemi ciemnemi jodłami.
Gdy w tem miejscu ponurem, rodzice zaczęli wysadzać z wozów małe dzieci, które miały z nimi jechać do Jerozolimy, dzieci zatrwożyły się i zaczęły płakać. Przedtem dzieci cieszyły się bardzo tem, że miały jechać do Jerozolimy, ale już przy pożegnaniu z wioską rodzinną płakały gorzko, a tu na dworcu były całkiem zrozpaczone.
Dorośli jednak byli ogromnie zajęci pakunkami, które musiały być szybko nadane. Wszyscy zabrali się do wyładowania wozów i nikt nie miał czasu oglądać się za dziećmi.