Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

aby go powitać, ale gdy się zbliżyli, namyślili się i cofnęli się.
Ingmar był jak śmierć blady, a wszyscy, co go widzieli, czuli, że walczy z przemożnym bólem i dlatego nikt nie odważył się przemówić do niego.
Ingmar stał tak spokojnie, że wielu go wcale nie zauważyło, ale czyje oczy padły na niego, ten nie mógł już potem o czem innem myśleć, a z wesołości, która zwykle panuje przy licytacyach, nie było tu ani śladu. Któż byłby zdobył się na uśmiech lub liche dowcipy, jak długo Ingmar stał tam oparty o mur swego domu rodzinnego, który wnet miał opuścić na zawsze?
Nakoniec nadeszła chwila rozpoczęcia licytacyi. Aukcyonator wylazł na krzeszło i zaczęł wywoływać pług. Ingmar stał wciąż bez ruchu, nie jak człowiek, lecz raczej posąg kamienny.
„O Boże, gdyby też odszedł stąd“, myśleli ludzie. „Nie ma przecie potrzeby być obecnym przy tem nieszczęściu. Ale Ingmarsonowie zawsze postępują inaczej, niż inni ludzie.
W tem po raz pierwszy usłyszano uderzenie młotka. I widzieli, że Ingmar wstrzął się, jak gdyby młot weń ugodził. Ale natychmiast znów stał nieruchomo, tylko, że przy każdem uderzeniu młotka przechodziło drżenie po jego ciele.
Dwie wieśniaczki przechodzące obok matki Stiny, mówiły właśnie o Ingmarze.