Strona:Selma Lagerlöf - Dziewczyna z bagniska.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Puszczaj! — zawołała, spojrzawszy nań dziko.
— Patrzy ci z oczu, że masz ochotę rzucić się do wody.
Stała teraz na drodze, a twarz jej oświetlał blask księżyca.
— Cóżby w tem było złego? — spytała odrzucając w tył głowę i wpijając oczy w Gudmunda. — Dziś rano nie chciałeś mię nawet wziąć na bryczkę. Nikt nie chce się ze mną zadawać. Powinieneś zrozumieć, że taka jak ja istota musi ze sobą skończyć.
Gudmund nie wiedział, co ma z nią począć. Chciałby w tej chwili być od niej daleko, uważał jednak, że nieludzko byłoby opuszczać ją w nieszczęściu.
— Słuchajno! Przyrzecz mi tylko, że wysłuchasz mię do końca; potem rób co ci się podoba.
Przyrzekła.
— Nie możnaby gdzie usiąść?
— Można na kłodzie.
— Siadaj więc i postaraj się uspokoić.
Posłusznie usiadła.
— A nie becz już — dodał spostrzegłszy, że już ją trochę opanował.
Pomimo to dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i szlochała głośniej, niż dotychczas.
— Nie becz, mówię — krzyknął tupiąc nogą. — Są nieszczęśliwsi od ciebie.
— O nie, nikt nie jest nieszczęśliwszy odemnie.
— Nie brak ci zdrowia ani młodości. Żebyś tak zobaczyła moją matkę. Ta dopiero cierpi. Ruszyć się nie może, a przecież mimo to nigdy się nie uskarża.
— Tak, ale ona nie jest tak opuszczona jak ja.
— Ciebie także nie wszyscy opuścili. Rozmawiałem właśnie o tobie z moją matką. Ma do ciebie interes.