Strona:Savitri - Utopia.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szumiało cicho morze w błękitnej zatoce.
Roztaczało się półkolem, objęte linią najwyższych dopełnień. Tu, w miejscu jedynem na ziemi, zlewała się wiecznie tęskniąca ziemia z wiecznie niedostępnem niebem. Zbyt odmienna, zbyt ciężka, by zmięszać się z lotnym żywiołem, wysuwała półkole morza, jako czoło swe uduchowione, pobrużdżone myślami. I dopiero na czoło to rozbłękitnione zstępował błękit nieba i stroił je w kędziory białych chmur, jak w osiwiały pośród męki ducha włos. Albo też stapiał się z niem pobłażliwie, łaskawie, zgęszczając swój lazur jasny, jak uśmiech ekstazy, w coraz to ciemniejsze, zstępujące, aż czarno-sine odcienie morza.
A czasami dwie głębie niezamącenie-szafirowe przeglądały się w sobie — jako znak widomy przyszłych przebłękitnień:
Niebo na górze — niebo na dole.
Białe wybrzeże, opasane brunatną taśmą wodorostów, połyskiwało kruszynkami miki. Aż raziło oczy białością przetykaną lśnieniami. Małe