Strona:Savitri - Utopia.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

różowe muszelki leżały na piasku, jak strzępy sukni Jutrzenki oderwane przez wichry.
W miejscu, gdzie nawet podczas burzy nie sięgały fale, rósł pas wiklin i wierzb drobnolistnych. Wycieńczone nadmierną pracą spajania lotnych piasków, chronienia przed wichrami życia, które zaczynało się za niemi, wpatrywały się w ogrom morza skromne, lecz niezwalczane.
W pewnym miejscu przerywały się zarośle. Otwierała się wśród nich szeroka brama na morze. Naprzeciwko tej bramy ukazywała się zczerniała, drewniana furtka w kratkę ukośną. Za nią, w głębi klonowej alei widać było domek z dachem omszonym. Życzliwie kiwały liście klonowe, jak łapy dobrych niedźwiedzi. Poważne, na obraz zahaftowanej znakami czasu karty, wznosił się dach ciemno-zielony, taki ciemny przy jasnych klonach, jak przy dziecinnem weselu.
Dalej, dokoła domu rosły jarzębiny już zdobne w czerwone kiście. A ponad wszystkie drzewa wznosił się stare sosny. Ich konary pierwsze wytrzymywały straszliwy napór wichru. I w tem zmaganiu się zostały powyginane, jak wykręcone, wyłamane z rozpaczy ramiona.
Czasami zdawało się, że te grube gałęzie to węże nagle skamieniałe, gdy zataczały pierścień w powietrzu. Ciężko walczyły sosny, by ostać się wśród żywiołów. Wszystko, co chciało tu