Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najsroższego charakternika i czarnoksiężnika dosięże i powali, a nie ma na świecie takiego niedźwiedzia, żeby po strzale poszedł dziesięć kroków. Zaczęło mi się wesołe, parobcze życie. Konia miałem czarnego, karego, jak orzeł skalny lotnego, jak zmyj sprawnego; nie utknął nigdy, choćby po najstromszych płajach[1] cwałem na nim gnać! Ubrania posprawiał ojciec na mnie z sukna cienkiego, węgierskiego; pas na trzy piędzi szeroki, złotemi guzikami nabijany, przywiózł mi stary aż z samych Kut; tam go od kupca ormiańskiego za siwego konia wymieniał. W takiej wygodzie i rozkoszy chowany wyrosłem na strasznego rozpustnika; tylko pusta dumka mojej młodej głowy się trzymała... Jak miałem siedmnaście lat, znałem już wszystkie dziewczęta i mołodyce wzdłuż całej rzeki, od Jasionowa aż po Burkut; i one mię znały i hołubiły i w oczy mi mówiły, że ładniejszego łeginia[2] na całe góry niema; płaciłem im za to gorącemi całusami, czułemi uściskami, chustkami jedwabnemi i krwistemi koralami, które za ojcowskie dukaty w Wyżnicy, w Kutach, lub aż w węgierskim Sigiecie kupowałem.
Matka płakała, białe swoje gospodarskie ręce łamała, mówiła, że duszę młodą gubię, śmiertelny grzech na nią biorę; ojciec się śmiał z tego i opowiadał, że młodemu wyszumieć się trzeba nim spoważnieje i na gazdę żonatego wyjdzie. Ja też ojca mego, dla wszystkich srogiego, a dla mnie powolnego, nad życie kochałem, byłbym głowę za niego oddał.

Towarzysze i kompanowie moich pohulanek opowiedzieli mi, że w całych górach, trzydzieści lat przedtem, nie było bystrzejszego łeginia, jak mój ojciec, teraz stary Kunysz... Opryszków on zaznał dawnych — mówili mi; — siedmiogrodzkie, wołoskie góry zbrodził, aż na tureckim Bałkanie z bułgarskimi hajdukami hulał, krew niewiernych psów muzułmańskich przelewał, pogańskie złoto rabował... Ot te dukaty,

  1. płaj = drożyna górka.
  2. łegin = parobek, mołojec.