drewniany domek aż trząsł się w swoich posadach, krokwie w dachu trzeszczały żałośnie; o powrocie Kwitki do Maliniec nie można było nawet marzyć; został więc na noc i opowiadał dalej.
— Początków mego pobytu w więzieniu — mówił znowu — nie pamiętam zupełnie; od dawna nurtująca, kryjąca się w organizmie choroba z nóg mię zwaliła, pozbawiła przytomności — dostałem silnej tyfoidalnej gorączki.
Do przytomności powróciłem dopiero w kilka tygodni po uwięzieniu, w fortecznym lazarecie. Zacząłem wtenczas zastanawiać się nad mojem położeniem i uspokoiłem się pod tym względem.
— Cóż mi mogą zarzucić? — myślałem. — Do niczego nie należałem, nic na sumieniu nie mam, dowodów winy znaleść nie mogą, wobec tego, że winy nie było. Potrzymają trochę w śledczem więzieniu i wypuszczą.
W zasadzie nie omyliłem się. A jednak to więzienie było przyczyną zwichnięcia całej mojej karyery w Rosyi, skierowania mego życia na inne tory.
Po zupełnem wyzdrowieniu przeniesiono mię ze szpitala do kazamaty. Siedziałem tam dnie, tygodnie, miesiące długie... długie. Nikt nie zapytał nawet o mnie. Oprócz strasznej, okrutnej nudy, nie doznawałem innych przykrości. Wszystko, co na świecie mówią o znęcaniu się w śledczych więzieniach nad więźniami politycznymi — w dzisiejszych czasach — jest nieprawdą. Izbę miałem suchą i przestronną, jedzenie wcale znośne i obchodzono się ze mną ludzko, t. j. właściwie nie obchodzono się ze mną wcale, bo oprócz stróża więziennego, który mi jedzenie przynosił, nie widziałem nigdy nikogo. Mogłem był zapomnieć mówić.
Czasem gniewało mię to, że nikt od rodziny, nikt od Lisicynych nie starał się ze mną zobaczyć; po zastanowieniu się jednak śmiałem się sam z siebie i z moich dziecinnych zachcianek, rozumiałem bowiem, że to było pomimo wszelkich starań niemożliwem.
Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/154
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.