Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedzić marszałkostwa... ciotka już na dobre była rozżalona na mnie za takie zaniedbywanie stosunków rodzinnych, jakiego ja dopuszczałem się w ostatnich czasach.
— A więc pan byłeś w Wachnówce — przerwała, patrząc mi badawczo w oczy. — Cóż oni tam porabiają? Nigdy nie mogę się wybrać do pani marszałkowej, choć ona tak dla mnie łaskawa; w Jarmolińcach tego roku spotkałyśmy się w żyrardowskim magazynie, robiła mi wymówki, że u nich nie bywamy.
— I mnie zapytywała o panią — szepnąłem przez zęby, czując, że twarz oblewa mi się potężnym rumieńcem; tak rumieniłem się za te kobiety, nie wiedząc, która z nich mijała się z prawdą; to jednak wiedziałem na pewno, że moja ciotka nie cierpiała pani Malwiny i wygadywała o niej przedemną niestworzone rzeczy.
— Ale pan wié — ciągnęła dalej moja piękna sąsiadka, obserwując bacznie fazy rumieńca na mej twarzy — jak to z moim mężem trudno się gdzieś wybrać. Wiecznie to gospodarstwo, te kłopoty...
Tu przerwała na chwilę, i patrząc mi badawczo w oczy, zapytała nagle:
— Jakże tam panna Wanda? bardzo ładna?... Podobno czarująca...
Panna Wanda był to właśnie ów anioł niewieści, z którym pragnęły mię wyswatać wszystkie bliższe i dalsze ciotki.
Panna Wanda to była ładna, pięknie wychowana, posażna i podobała mi się nawet, lubiłem z nią rozmawiać i miło mi zawsze czas schodził w jej towarzystwie. Teraz jednak sam, nie wiedząc dlaczego, widocznie podrażniony słowami pani Malwiny, zacząłem żartować z panny Wandy, przedrzeźniać jej śpiew, szydzić z jej ułożenia, jednem słowem postępowałem jak człowiek źle wychowany; tem więcej, że wiedziałem doskonale, iż nic z tego nie zostanie w tajemnicy i całą naszą rozmowę, upstrzoną tysiącznemi dodatkami, stugębna, plotkarska poczta doniesie do uszu panny Wandy. Cóż mię to jednak