Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go wojennego bagażu. Ślady nóg zabłoconych na podłodze wskazywały, że jakiś obozowy model opuścił właśnie pracownię. Wodniste, jesienne słońce gasło z wolna, a szary cień rozsiadł się już w kątach pokoju.
— Przyznaję — mówił Dick z wolna, — że lubię potęgę, lubię powodzenie, lubię wesołość i zabawę, a przedewszystkiem... lubię pieniądze! Wiesz, zdaje mi się, że nawet prawie lubię tych, którzy, podnosząc echo mego rozgłosu, złoto mi w zamian niosą. Ale tylko „prawie lubię.“ Bo, co prawda, ciekawa to szajka, bardzo ciekawa szajka...
W każdym razie byli oni dobrzy dla ciebie. Wystawa szkiców musiała ci się porządnie opłacić. Czy wiesz, że dzienniki nazwały ją wystawą prac szalonych, wystawą dziczyzny?
— A cóż mi to szkodzi? Sprzedałem każdy skrawek płótna, jaki się tam znajdował. Przypuszczam, na honor, że kupowali dlatego jedynie, iż brali mnie za samouczka, który wśród włóczęg zamorskich bezwiednie wszystko to stworzył. Gdybym był szkice owe wykonał na jakiej tkaninie wełnianej, gdybym był zużywał farby i kredy nie na płótnie, lecz na kościach wielbłądzich, podwójne daliby za wszystko ceny. Doprawdy, horda ciekawych