Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Schodź! Na miłość boską, zejdź i ukryj się za wielbłądem!
— Nie! Postawcie mnie, proszę, na czele walczących.
Dick zwrócił się twarzą ku Torpenhow’owi i, podniósłszy rękę, chciał hełm poprawić; drżące jednak palce niepewnem dotknięciem zrzuciły go z głowy. Wtedy to Torp spostrzegł, że włosy jego zbielały, a przedwczesna siwizna okalała oblicze złamanego, starego człowieka.
— Zejdź-że natychmiast, szaleńcze przeklęty! Zejdź, błagam cię, Dick’u!
I zeszedł, a raczej spadł z grzbietu Bischarin’a, jak drzewo u korzenia podcięte; spadł, staczając się do stóp Torpenhow’a. Szczęście dopisywało mu do końca. Pierwsza kula nieprzyjacielska, strzaskawszy czaszkę, trupem go położyła.
Ukryty za wielbłądem, jak za szańcem ochronnym, klęczał Torpenhow, trzymając w ramionach stygnące zwłoki Heldar’a.


KONIEC.