Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/230

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    — Cicho, Binkie, pozwól mi myśleć, pozwól zobaczyć, jakich wrażeń doznają ociemniali.
    Ryszard zamknął oczy — ogniste jednak płomyki i błyski wirowały mu pod powiekami. Rozchylił więc rzęsy, wytężając wzrok wgłąb parku. Przez chwilę widział doskonale, później wszakże plamy krwawe przysłoniły mu źrenice.
    — Źle z nami, piesku, źle z nami! — wyrzekł smutno. — Chodźmy do domu. Ach, gdyby przynajmniej Torp powrócił!
    Przyjaciel jednak był na południu Anglii, gdzie spotkał się właśnie z Nilghai’m. Listy ich brzmiały krótko i dziwnie tajemniczo.
    Heldar nie był zresztą przyuczony dzielić trosk swych z kimkolwiek. Zasiadłszy też w pracowni, którą odtąd miała zawsze szara mgła przysłaniać, doszedł do przekonania, że, jeżeli ślepota ma stać się jego udziałem, wszyscy Torpenhow’owie tego świata nie zdołają przeszkodzić już temu.
    — Po cóż więc zakłócać mu przyjemność złą wiadomością? Czy po to, aby, wróciwszy co prędzej, usiadł tutaj i płakał nade mną?
    — Nie — dodał, — powinienem sam walkę tę przetrwać.