Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

którego wciąż przezywał Gigadibsem. Począwszy od niezawiązanych sznurowadeł u butików a skończywszy na jego uszlachetnionych okularach (życie poety w wielkiej szkole jest bardzo ciężkie!), wystawiał go na śmiech kolegów — ze zwykłym rezultatem. Dzikie kwiatki jego wymowy — sposób wyrażania się Kinga był bardzo przykry — przywróciły mu wreszcie dobry humor. Nakreślił ponury obraz końca Beetle’a, jako karczemnego pamflecisty, zdychającego na poddaszu, sypnął paru komplimentami w stronę M’Turka i Corkrana i, przypomniawszy Beetle’owi, że ma się zgłosić jak będzie zawezwany w sprawie tych wierszy, udał się do wspólnej sali, gdzie w dalszym ciągu natrząsał się ze swych ofiar.
— A co najgorsze — wykładał głośno, pochylony nad talerzem zupy — to to, że marnuję takie perły sarkazmu na te zakute pałki! Głowę daję, że oni się na tem nie rozumieją.
— No, tego bym nie powiedział — wycedził zwolna kapelan — Nie wiem, jak Corkran zapatruje się na pański styl, ale młody M’Turk czyta Ruskina dla własnej przyjemności.
— Blaga! Udaje tylko! Absolutnie nie wierzę temu posępnemu Celtowi.
— Wcale nie. Wstąpiłem tam do nich raz wieczorem nieoficjalnie i wdziałem, jak M’Turk pożerał cztery stare numery „Fors Clavigera“.