Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja przecie musiałem! — rzekł sierżant żałośnie.
— Słusznie! Sprowadzony przez złe towarzystwo z drogi cnoty przy wykonywaniu obowiązku lub coś w tym rodzaju. Uwalniamy was, poprzestając na udzieleniu nagany, Foxy. Nikomu o was nic nie powiemy. Przysięgam, że nie powiemy! — zakończył M’Turk — W płynęłoby to bardzo źle na dyscyplinę budy. Nadzwyczaj źle.
— Niech będzie! — odezwał się sierżant, zbierając przybory do herbaty — Znając dobrze młodych djab-panów w liceum, cieszę się, że to słyszę. Ale co mam powiedzieć panu rektorowi?
— Co się wam żywnie podoba, Foxy. My nie jesteśmy przestępcami.
Powiedzieć, że rektor zgryzł się, kiedy po obiedzie zjawił się u niego sierżant z dzienną listą zbrodni, byłoby mało.
— Corkran, M’Turk i Sp., rozumie się. Przekroczenie granic, juk zwykle. Hallo! A to co, do licha! Podejrzenie o używanie trunków. Czyje oskarżenie?
— Mr. Kinga, proszę pana rektora. Ja istotnie złapałem ich na przekroczeniu granic; przynajmniej tak to wyglądało. Ale o tem wszystkiem dałoby się dużo powiedzieć.
Sierżant był najwyraźniej zmieszany.
— No, więc mówcie! — rzekł rektor — Chcę słyszeć wasze zdanie.