Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zapukali do drzwi domku, w którym byli zawsze mile widzianymi gośćmi.
— Chodźcie ino i siadajcie, moi złoci! — przywitała ich żona dozorcy. — Nic mojemu chłopu nie zrobią. Już on im pokaże! Świeże poziomki i śmietana. My, ludzie z Dartymoor, nie zapominamy nigdy o swych przyjaciołach. Ale ci Bidevorscy kłusownicy, to wszystko hołota. Może cukru jeszcze? Mój mąż złapał dla was borsuka, moi panicze. Jest tam w sianie, w skrzynce.
— Weźmiemy go, jak zjemy. Ale, jak widzę, pani przy pracy. My sobie tu posiedzimy a — u pani dziś pranie, jak się zdaje — mówił Stalky — My pani nie będziemy zawracali głowy. Niech pani na nas zupełnie nie zważa. Tak. Śmietany aż za dużo!
Kobieta odeszła, obcierając o fartuch swe czerwone ręce, i pozostawiła ich samych w poczekalni. Dał się słyszeć odgłos kroków na żwirze za oprawnemi w ołów, szlifowanemi szybkami, poczem zabrzmiał głos pułkownika Dabney’a, nieco donośniejszy od trąbki.
— Czytać umiecie? Macie oczy w głowie? Proszę nie próbować przeczyć! Macie!
Beetle zerwał jakąś serwetkę szydełkową z ceratowej kanapy, wepchał ją sobie w usta i zniknął, potoczywszy się w jakiś kąt.
— Pan widziałeś moje tablice! Pański obowiązek? Gwiżdżę na pański obowiązek! Podziwiam