Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Prawdopodobnie kłusownicy! — odpowiedział Stalky w szerokim dialekcie dewońskim, który stanowił ich langue de guerre.
— Już ja im dam kłusa!
Zleciał w lejkowaty wąwóz, który po chwili zaczął się napełniać wrzawą. Zwłaszcza wyraźnie słychać było głos Kinga, wołającego:
— Naprzód, sierżancie. Proszę mu dać spokój, panie! On wykonywa moje rozkazy!
— A któż wy jesteście, żebyście tu rozkazywali, dziady jedne! A wy pójdziecie ze mną do pana. Wyłazić z krzaków. (To do sierżanta). Ale jo, to się wi, żeście przyszli za chłopcami. Ino że ci chłopcy mają długie uszy i białe brzuchy a wy je chowacie do kieszeni, jak już nie żyją. Marsz do pana! On wam pokaże chłopców, że do końca życia popamiętacie. A wy tam — siedzieć za płotem!
— Wytłumaczcie właścicielowi! Możecie wytłumaczyć, sierżancie! — krzyczał King.
Widocznie sierżant poddał się przeważającej sile.
Beetle leżał jak długi na trawie za domkiem odźwiernego, literalnie gryząc ziemię w spazmie radości.
Stalky kopniakami przyprowadził go do przytomności. Na jego twarzy jak i na twarzy M’Turk a nie było ani śladu wesołości; tylko muskuł jakiś drgał im czasem w policzku.