Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W niepamięć — w niepamięć poszło liceum i szacunek należny starszym. M’Turk znowu stąpał po jałowych, purpurowych górach dżdżystego wybrzeża zachodniego, gdzie, podczas feryj był wicekrólem czterech tysięcy akrów gołej ziemi, jedynym synem w trzystoletnim domu, panem dziurawej łodzi rybackiej i bożyszczem ubogich dzierżawców swego ojca. To ziemianin mówił do równego sobie — głębina wołała do głębin — i stary gentleman zrozumiał to wołanie.
— Przepraszam! — rzekł — Przepraszam bez zastrzeżeń — pana i Stary Kraj. A teraz może pan będzie tak dobry i zechce mi opowiedzieć, jak to było?
— Byliśmy w pańskim jarze — zaczął M’Turk i opowiadał dalej na przemiany, to jak żak, to znowu, gdy niegodziwość gajowego wyprowadzała go z równowagi, jak oburzony obywatel wiejski. Wreszcie zakończył:
— Jak pan z tego widzi — musiało to już wejść u niego w zwyczaj. Ja — my — nigdy chętnie nie oskarża się służby sąsiada, ale w tym wypadku pozwoliłem sobie...
— Rozumiem. Oczywiście. I miałeś pan zupełną słuszność. Haniebne — och, haniebne!
Przechadzali się razem po trawniku, a pułkownik Dabney rozmawiał jak z równym sobie.