Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co takiego? Słowo honoru daję, ja nic nie zauważyłem!
— Radziłbym wam szerzej otwierać oczy. Kiedy mały chłopaczek beczy ciągłe w kącie, chodzi w ubraniu podartem na strzępy, nie uczy się zupełnie i cieszy się opinją najbrudniejszej „warty korytarzowej,“ z pewnością musi być coś w nieporządku.
— To Clewer — mruknął M’Turk.
— Tak jest, Clewer. Uczę go francuskiego. To jego pierwszy kurs, a on już jest tak ogłupiały, jak ty byłeś kiedyś, Beetle. On z natury nie jest bardzo inteligentny, ale jak go tu zaczęto tłuc, stał się prawe skończonym matołkiem.
— Gdzież tam! — odpowiedział Beetle — To się robi tylko minę matołkowatą, żeby uniknąć bicia. Już ja się na tem znam!
— A, prawdę mówiąc, nigdy nie widziałem, żeby go ktokolwiek uderzył — mówił Rev. John.
— Przyzwoity dręczyciel nigdy tego nie robi publicznie — objaśnił Beetle — Fairburn nigdy mnie nie tknął, gdy kto na nas patrzył.
— Nie masz się co tak sadzić, Beetle! — wtrącił M’Turk. — Każdy z nas przez to przeszedł w swoim czasie.
— Tylko że ja znacznie ciężej od was! Gdyby ksiądz potrzebował naukowej powagi w sprawie sekatury, proszę przyjść do mnie. Trybuszony —