Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rozumny człowiek nie może mieć oczywiście nic przeciw temu — rzekł Prout z zakłopotanym uśmiechem — ale — po lecącej plewie poznać skąd wiatr wieje. Czy możecie przypisać to jakiemuś bezpośredniemu wpływowi? Mówię do was w tej chwili jako do przewodników całego domu.
— Dla mnie to nie ulega żadnej wątpliwości! — wybuchnął Harrison — Domyślam się, co pan przez to rozumie, panie profesorze! Wszystko zaczęło się od chwili, kiedy N. 5 przeniesiono do wspólnej sali. Co mrugasz, Craye. Ty sam wiesz to równie dobrze, jak ja.
— Faktycznie, czasem zalewają nam sadła za skórę — odezwał się Craye. — Harrison ma oczywiście na myśli głównie ich sposób zachowania się.
— Czyżby wam przeszkadzali w wykonywaniu waszych obowiązków?
— Prawdę mówiąc — nie, proszę pana profesora. Oni się tylko przyglądają, uśmiechają i na każdym kroku kpią sobie z nas.
— Więc to tak? — rzekł Prout z współczuciem.
— Mnie się zdaje, panie profesorze — mówił Craye, śmiało przystępując do rzeczy — że byłoby znacznie lepiej odesłać ich do ich pracowni — znacznie lepiej dla domu. Za starzy są, żeby się włóczyli po wspólnych salach.
— Są przecie młodsi niż Orrin, Flint i tuzin innych, o ile sobie przypominam.