Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto to taki? — szepnęła Una do pszczelarczyka.
Na strychu suszarni słychać było ciężkie kroki posuwające się to w jedną to w drugą stronę, a gwar rozmowy przeplatał się częstym i stłumionym śmiechem.
Nagle przez otwór w górze zsunął się worek do chmielu i począł pęcznieć i tężeć w miarę, jak weń sypano suszki chmielowe.
— Brzęk! — stuknęła prasa i ugniotła sypki miąższ w twardą cegiełkę.
— Powoli! — zawołał Hobden. — Przedrzesz worek, jeżeli będziesz tak walił. Jesteś tak nieostrożny, jak byczek Gleasona, mój Tomku. No, na teraz wystarczy. Chodź, usiądziemy sobie przy ogniu.
Zeszli wdół, a gdy Hobden otworzył drzwiczki pieca, by zobaczyć, czy ziemniaki już się upiekły, Tom Shoesmith rzekł do dzieci:
— A nasypta mi dużo soli, to zara obaczycie, kim jestem.
To rzekłszy, znowu mrugnął na nich. Pszczelarczyk znów się zaśmiał, a Una spojrzała na Dana pytającym wzrokiem.
— Ja i tak wiem, kim jesteś — mruknął stary Hobden, wygrzebując z pieca ziemniaki.
— Naprawdę wiesz? — mówił dalej Tomek z poza jego pleców. — Niektórzy z nas nie znoszą podków, kościelnych dzwonów i płynącej wody... Ale skoro mowa o bieżącej wodzie... — tu zwrócił się do Hobdena, który właśnie wycofał się