Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I zniżył latarnię, by przyjrzeć się przybyłemu.
— Cóż to, Ralfie! Czy tak długo trzeba się nad tem zastanawiać?
To mówiąc, nieznajomy wielkiemi krokami wszedł do suszarni. Był to chłop olbrzymi, o całe trzy cale wyższy od Hobdena, o ciemnej twarzy, siwych bokobrodach i jasnych niebieskich oczach. Podali sobie ręce, a dzieci posłyszały, jak twarde dłonie zatrzeszczały w silnym uścisku.
— Oho! widzę, że chwyt masz zawdy tęgi! — zawołał Hobden. — Ileż to lat będzie... trzydzieści czy czterdzieści... jak rozwaliłeś mi głowę na jarmarku w Peasmarsh?
— E, tylko trzydzieści, a zresztą co tam wspominać to rozbicie głowy. Wyrównaliśmy się dokumentnie, bo tyś mi się odpłacił tyczką od chmielu. A jak dostałeś się wtedy nocką do domu? Czy przepłynąłeś przez moczary?
— Dostałem się tą samą drogą, jaką bażant wlazł do torby Gubbsa... Trza było mieć tylko odrobinę szczęścia i dużo przemyślności — odpowiedział stary Hobden, śmiejąc się na całe gardło.
— Widzę, że nie zapomniałeś jeszcze chodzić po lasach... A czy jeszcze bawisz się w ten sposób?
Tu nieznajomy wykonał taki gest, jak gdyby przykładał do oka strzelbę.
Hobden odpowiedział mu szybkim ruchem ręki, naśladującym zastawianie sideł na króliki.
— O, nie. Teraz mi tylko to pozostało. Trza