Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— „Aaa-men!“, ryknął Sebastjan i nim zdołałem go powstrzymać, zbiegł pędem po schodach wdół, wyjąc przytem bez przerwy... iście po djabelsku. Zanim zdążył dopaść tego, co stał najbliżej, już oni dali drapaka. Miły Boże! uciekali, aż się za nimi kurzyło! Posłyszeliśmy, jak się dobijali do drzwi gospody „Pod dzwonem“; wówczas i my wzięliśmy nogi za pas.
— „A co teraz?“, zapytał Sebastjan, podciągając krowi ogon wgórę, by nie plątał się wśród haszczy. „Nadpsułem trochę gębę mości Collinsowi!“
— „Jedźmy do Imć pana Jana Pelhama“, odparłem. „Był to jedyny człowiek, który trzymał moją stronę.“
— Pojechaliśmy tedy do Brightlingu, mijając zagrody należące do pana Jana; strażnicy leśni o mało co nas nie postrzelili, biorąc nas za kłusowników. Zaprowadzono nas przed sędziowski trybunał pana Jana. Gdyśmy mu opowiedzieli wszystkie nasze przygody i pokazaliśmy krowią skórę, którą Sebastjan miał wciąż jeszcze przytroczoną u pasa, pan Jan uśmiał się do łez.
— „Doskonale! Doskonale!“, zawołał. „Jeszcze przed świtem stanie się zadość sprawiedliwości. Jakąż zanosicie skargę? Mistrz Collins to mój stary przyjaciel.“
— „Ale ja go nie uważam za przyjaciela!“ krzyknąłem w złości. „Gdy sobie pomyślę, jak on i jemu podobni oszukiwali mnie na każdym kroku,