Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Indyki! indyki! — zawołały dzieci, gdy stary rozgulgotany indor rozgorzał płomieniem gniewu na widok śliwkowych spodeniek Hala.
— Niech Bóg ma w swej opiece waszą wspaniałość! — rzekł po chwili Hal, potrząsając czapeczką tuż przed oczyma rozzłoszczonego ptaka. — Dziś udało mi się naszkicować dwie piękne, a dotąd mi nieznane rzeczy.
Ruszyli w dalszą drogę i brnąc wśród trawy doszli do wzgórka, na którym rozpostarły się Małe Lipy. Stary dworek, sięgający dachówkami niemal do ziemi, mienił się w świetle przedwieczornem jakoby barwą krwawego rubinu. Gołębie wydziobywały wapno z krawędzi komina; pszczoły, które jeszcze od czasu założenia domu gnieździły się pod dachówkami, napełniały swym gwarem upalne sierpniowe powietrze, a woń bukszpanu, rosnącego pod oknem obory, mieszała się z oparem ziemi rozmokłej po deszczu, zapachem świeżo wypieczonego chleba i swędem drew, płonących na ognisku.
Gospodyni z dzieckiem na ręku podeszła ku drzwiom, przysłoniła oczy dłonią, schyliła się, by zerwać gałązkę rozmarynu, i poszła w głąb ogrodu. Stary wyżeł, wylegujący się w beczce, zaszczekał ze dwa razy, by pokazać, że przecie pełni straż nad wyludnionym w tej chwili domem. Puk zatrzasnął za przybyłymi furtkę ogrodu.
— Czy dziwicie się, że kocham to miejsce? — szepnął Hal. — I cóż wiedzą mieszczuchy o przyrodzie i o przyjemnościach sielskich?