Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wyruszyliśmy w pełnym rynsztunku — mówił dalej Parnezjusz, usiadłszy; — ale zaledwie droga weszła w Wielki Bór, moi ludzie poczęli oglądać się w stronę zwierząt jucznych, by złożyć tarcze na ich grzbiety. „O, nie!“, zawołałem. „W Anderidzie możecie się stroić i cackać się jak kobiety, ale póki jesteście pod mojem dowództwem, musicie dźwigać oręż i zbroję!“
— „Ależ dziś taki upał!“, rzecze jeden z nich, „a my nie mamy lekarza... Co będzie, jeśli nabawimy się gorączki... albo porażenia słonecznego?“
— „To umierajcie!“, odparłem. „Rzym na tem nic nie straci, może nawet zyska! Tarcze na ramię! Do góry włócznie! Przysznurować sandały!“
— „Niech ci się nie zdaje, żeś już cesarzem Brytanji!“, krzyknął jeden z tych drabów. Zdzieliłem go natychmiast po głowie drzewcem włóczni i zapowiedziałem ludziom (byli to sami rodowici Rzymianie), że w razie najmniejszego rokoszu pozbędę się jednego z nich. Klnę się na światłość słoneczną, iż mówiłem szczerze! Moi dzicy Gallowie w Clausentum nigdy do mnie nie odzywali się w ten sposób.
— Gdy to się działo, z gęstwy paproci wyjechał konno Maximus w towarzystwie mojego ojca i skierował się na drogę. Odziany był w purpurę, jakgdyby już dostąpił godności cesarskiej; nagolennice miał z białej skóry koźlęcej, lamowanej złotem. Na jego widok moi żołnierze rozpierzchli się jak przepiórki. On przez czas jakiś nie odzywał się