Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rowie byli bardzo weseli. Jeden z nich objawił zamiar niezapłacenia za bilet i porwał się na konduktora, który go uczciwie potłukł o podwójne szyby w oknie. Porozcinał mu głowę w czterech, czy pięciu miejscach.
Doktór, jadący tym samym pociągiem, zaszył pośpiesznie największe rozpłatania, i wyrzucono rannego na najbliższej stacyi, ociekającego strumieniami krwi, z głową skrwawioną, podobnego do upiora. Konduktor wyraził „przypuszczenie“, że człowiek ten umrze i dodał sposobem objaśnienia, że z północnooceanową koleją lepiej nie stroić małpich żartów...
Noc zapadła, gdyśmy wyjechali z lasów i wytoczyli się na pustkowie, porosłe krzakami szałwii. Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego, jak przestrzenie zarosłe tą niebieskawą, karłowatą, zakurzoną rośliną. Owija ona pochyłości wzgórz, jak całun ciało umarłego.
A jednak jest jeszcze coś gorszego od szałwii: miasto położone wśród stepu. Zatrzymaliśmy się na stacyi, a człowiek jakiś powiedział mi, że to królowa — główne miasto preryi. Wolałbym, ażeby Amerykanie nie głosili takich bezecnych kłamstw. Naliczyłem trzynaście, czy czternaście domów i kawałek drogi wygniecionej na błękitnawej powierzchni szałwii...
Ilekroć pociąg się zatrzymał, uroczysta cisza tych pustkowi przemawiała do mnie żałośnie. Było to coś nakształt zmory, tem dokuczliwszej, że trzeba było spać w wagonie przeznaczonym dla emigrantów, bo właściwe wagony sypialne były pełne. Nad ranem zrobił się hałas, bo jakiś człowiek upił się