Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czywym rybakiem. Spotkawszy kolegę, zaproponowali mi spółkę.
Ajent ubezpieczeń wyrzekł:
— Nie zatrzymuję się w Portland, ale mogę panów zaznajomić z człowiekiem, który dostarczy wszelkich wskazówek co do pstrągów i łososi.
Obaj opowiadali ciekawe rzeczy, podczas gdy pociąg prześlizgiwał się przez lasy, a w dali ukazywał się śnieżny czub olbrzymiej góry. Mijaliśmy winnice, wzorowe sady, potem łany pszenicy, gdy się zaczęły rozwijać równiny, a co dziesięć mniej więcej mil zbiorowisko dwudziestu, trzydziestu domów, z trzema, co najmniej, kościołami. Dwa tysiące mieszkańców byłoby tu dużem miastem i trzymałoby niesłychanie wiele o swoich siłach.
Zgrzyt hamulców, widok potrójnie zakręcających łuków linii o kilka mil poniżej, nawet widok towarowych pociągów, sunących prawie pod naszemi kołami, nietyle mnie wzruszały, co drewniane rusztowania, na które wpełzaliśmy, mosty na sto stóp wysokie, a wyglądające tak, jakby je zbudowano z drewnianych pałączków.
— Nasz budulec jest i błogosławieństwem i klątwą naszego kraju — mówił stary mieszkaniec południowej Kalifornii. — Te wiadukty trwają pięć do sześciu lat; naprawa ich jest niemożliwa, więc w końcu załamują się pod pociągiem, albo się palą podczas pożaru lasu.
I mówił to na samym środku trzeszczącego i uginającego się wiaduktu. Przygodny jakiś technik rzucił okiem na nasz pociąg, ale kolej nie marnuje tu