Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiony wiatr, wiejący od morza, w San-Francisco panowałaby co roku cholera) nikt mnie nie zaczepił. Doszedłem do czteropiętrowego domu, pełnego chińskich obrzydliwości, i zacząłem schodzić w dół, bo słyszałem, że te budynki zbudowane są dwa razy głębiej pod ziemią, niż na jej powierzchni. Prześliznąłem się mimo palaczy opium i chińskich szulerni i zszedłem o piętro niżej do drugiej piwnicy — istnego labiryntu nor króliczych. Wielka jest przezorność Chińczyków. W razie rozruchów, cały dom mógłby zostać zrównany z ziemią przez motłoch, a jednak mieszkańcy znaleźliby schronienie w podziemnych przejściach, obmurowanych cegłą i umocnionych drewnianemi podporami, zabezpieczonych żelaznemi drzwiami i kratami. Na drugiem piętrze pod ziemią człowiek jakiś poprowadził mnie jeszcze niżej, do lochu, gdzie powietrze gęste było jak masło, a lampy rozświetlały z trudnością, roztaczając krążek stłumionego światła calowej średnicy. Tam mieścił się klub pokera, a gra była w pełnym rozwoju. Chińczycy lubią pokera i grają w niego biegle, klnąc i pocąc się, gdy przegrywają. Znaczna część siedzących koło stołu ubrana była w suknie na pół europejskie, a warkocze pozwijane miała pod kapeluszami. Jeden z grających wyglądał na Meksykanina i, jak się później okazało, był nim rzeczywiście. Grający tworzyli malowniczą grupę ugrzecznionych wrogów, a tak byli pochłonięci grą, że nie zwracali uwagi na obcych. Byliśmy bardzo głęboko pod ziemią i gdyby nie szelest rękawów niebieskich sukien chińskich i padających kart, cisza byłaby zupełna. Gorąco było nie do wytrzymania. Nagle wybuchnęła sprzeczka pomię-