Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nącemi piecami, nie zaciemnia czystego nieba kłębami dymu. Obraz Musquashu oświetlonego tym samym tajemniczym gazem, którego płomienie osiem stóp wysokie huczą i syczą dniem i nocą, na rogach ulic zarosłych trawą, a nikt nie zakręca kranów, bo nie warto zadawać sobie tego trudu. Flotylle statków ładownych węglem, przepływające po rzece do miasta St. Louis, fabryki gnieżdżące się w lasach, w których wyrabiają się oprawy do siekier i łopat dla całego chyba świata, a w końcu obraz zapomnianej sekty niemieckiej „bractwa wiekuistego rozłączenia“, które się tu zawiązało w czasach, gdy stan był bardzo młody i ziemia tania. „Bractwo“ wymiera, bo jego członkowie nie żenią się i nie wychodzą zamąż, a nowych przybyszów jest bardzo mało. Podniesienie się wartości ziemi obdarzyło tych starych biedaków dostatkami, których nigdy nie pożądali. Mieszkają oni w małej wioseczce, w domach zbudowanych w stylu holenderskim, z drzwiami wchodowemi od tyłu i z dróżkami wysypanemi żwirem. Klasztorna cisza miasteczka Musquash jest wielkomiejską wrzawą w porównaniu z panującą tu ciszą. Ale i tu, wśród kwiatów, tuli się miłosna historya. Trwała ona lat siedemdziesiąt, bo brat i siostra kochali się czule, ale więcej jeszcze nad swoją miłość kochali wykonane przysięgi. Więc żyli przez ten czas, i żyją dotąd, widując się codziennie, ale w rozłące. Jakiekolwiek mogły być ich walki i cierpienia, nie zostawiły one śladu na ich obliczach spokojnych, jak twarze małych dzieciątek. Dla niewtajemniczonych ci wytrwali ludzie wydają się tylko parą staruszków, ubranych w suknie dziwacznego kroju. Ale kochają