Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

źniej powrócił Judasz z niewinną miną wołu roboczego, powracającego od pługa i stanął w zagrodzie. Ktoś się roześmiał na dziedzińcu, ale żaden odgłos nie rozlegał się w wielkim murowanym budynku, w którym zniknęło stado... Tylko Judasz przeżuwał spokojnie, ze złośliwem zadowoleniem, ja zaś odgadłem, że coś złego tam zaszło i pobiegłem naokoło. Wszedłszy do rzeźni, stanąłem jak wryty.
Kto sobie zdaje sprawę z przesądów, które wsiąkają nam przez skórę? Myśl, że zabijają tam bydło rogate, krewniaków poświęcanego, czerwonego w Indyach byka, wzruszyła mnie głęboko. Świnie, to co innego, ale woły! Nie widziałem nic. Szopy, w których odbywała się rzeź, oddzielone były ode mnie długiem przejściem, zajętem przez rzeźników i kadłuby ubitego bydła.
Tyle tylko widziałem, gdy ludzie otworzyli drzwi od jednej szopy, że leżały tam dwa woły już ogłuszone i ciężko dyszące. Podniesiono je na windzie i poderżnięto im gardła, a potem dwóch ludzi zdjęło skórę z każdego z nich i w pół minuty już rozcięte na dwie połowy przesunęły się na relsach ponad nami do naznaczonego miejsca. W tym oddziale, gdzie ćwiartowano sztuki, hałasu było niemało, ale od skazańców, oczekujących śmierci w zagrodach, żaden szmer nie dochodził. Szły na śmierć, zaufawszy Judaszowi, bez słowa skargi. Zabijano pięć sztuk w ciągu minuty, a jeżeli ludzie bijący świnie oblani byli krwią, to ci, którzy zabijali woły, pławili się we krwi. Krew płynęła strumieniem przez rynny. Nie było nigdzie miejsca do postawienia nogi lub oparcia ręki, gdzieby nie było krwi świeżej, zgę-