Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciąg przystanął przy nawpół umarłem mieście, którego nazwa nie została mi w pamięci. Niegdyś zbudowano je w chwilach pomyślności. Niegdyś dziesięć tysięcy ludzi przechadzało się po jego ulicach. Ale to wszystko upadło. Wielkie murowane z cegły domy i składy stały pustką. Mieszkańcy mieścili się w małych drewnianych szałasach na brzegu opustoszałego miasta. Był tam i hotel, którego dziedziniec stanowił zarazem peron stacyi, hotel mający przeszło sto pokojów — pustych. To miejsce opustoszałe miało w sobie coś rozpaczliwego. Ale ktoś powiedział:
— Pstrągi ogromne, sześciofuntowe, o dwie mile ztąd...
Stroskany komisant i ja wyprawiliśmy się na połów. Przyłączył się do nas jakiś prawnik z Chicago. Wygłaszał on mowy o przyszłości Anglii i Ameryki, o Wielkim Związku, który nastąpi z czasem, gdy Ameryka i Anglia opaszą cały świat, podawszy sobie ręce. Według angielskich pojęć, był to poprostu osioł, ale słowa jego dla amerykańskich ziomków brzmiały przekonywająco. Mógłbym cztery miesiące jeździć po Anglii i nie spotkać tak wymownego zapaleńca, jak ten człowiek z Chicago. Zaproponował mi on trzydniowe polowanie w Illinois, jeżeli zechcę zboczyć z drogi. Mógłbym cały rok i więcej podróżować po Anglii i nie znaleźć człowieka, któryby ofiarował takie przysmaki komuś zupełnie nieznajomemu, a dwadzieścia lat, zanimbym zdołał wycisnąć z Anglika tyle zapału, ile go miał w sobie ten prawnik. Rozmawialiśmy o polityce i o rybołówstwie przez cały upalny dzień, przechadzając się ponad wyżej wspomnianym strumieniem. Małe rybki są rozkoszne.