Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i gdyby jedna, jedyna szyna sfolgowała, żadna siła nie powstrzymałaby nas od runięcia w fale rzeki. Pewny byłem, że coś tam uszkodzimy — ponure głębie wąwozu, czy płynące poniżej zielonkawe nurty rzeki; — pokrzepiające opowieści konduktora natchnęły mnie tą pewnością, że nastąpi jakaś katastrofa.
Wyjechaliśmy już z Czarnego Canonu, przebyli drugi wąwóz, i wydostali się znów na otwartą przestrzeń na wysokości dziesięciu tysięcy stóp nad poziomem morza, gdy nagle wpadliśmy na groblę, rzuconą nad wodną roztoczą, coś pomiędzy tamą a zalanym wodą kamieniołomem. Lokomotywa ryknęła dziko:
— Hu! hu! hu!
Ale już było zapóźno. Był to wspaniały zwierz, ale dlaczego wybrał sobie plant kolei na miejsce przechadzki z małżonką, trudno zrozumieć! Ona została odrzucona na lewo, a jego rozgarniacze lokomotywy pochwyciły, podrzuciły w górę i wepchnęły po szyję w wodę. Wyraz osłupiałego, bezprzytomnego zdumienia na jego łagodnej wołowej fizyognomii był istotnie niezwykły. Nie rozgniewał się. Zdaje się, że nie został nawet draśnięty, pomimo, że wyrzucony był z jakie dziesięć stóp w powietrze, zanim wpadł w wodę. Gdyby mógł mówić, zapytałby niezawodnie:
— Czy może mi kto wytłómaczyć, co się stało?...
W pięć minut później, potok, który po za nami zapadł się w wąwóz, rozpłynął się dziesięciu srebrzystemi strumykami po rozległem płaskowzgórzu, i zamienił się w zwykłą strugę z pstrągami, a po-