Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

taniem, i wzburzona fala wylała się na ziemię, zmuszając mnie do ucieczki.
Pojechaliśmy, zapuszczając się dalej w tę zdumiewającą dolinę. Naokoło wznosiły się góry od tysiąca do tysiąca pięciuset stóp wysokie, zarosłe lasem od stóp do samego czuba. Jak tylko można było sięgnąć okiem, widać było wszędzie wytryski pary, nieforemne bryły błota, spokojne jeziorka turkusowej barwy, smugi bławatków, rzekę z niezliczonemi zakrętami, kamienie dziwnych kolorów i szczyty olśniewającej, martwej białości.
Dama z Chicago szturchała parasolką w jeziorka, jak gdyby to były żyjące istoty. Zaledwie odwróciła się na chwilę od jednej niewinnie wyglądającej kałuży, gdy za jej plecami wytrysnęła dwadzieścia stóp wysoka kolumna wody i pary. Dama krzyknęła i zaczęła upewniać, że „nigdy nie przypuszczała, ażeby się mogło coś podobnego zdarzyć!“ a staruszek żuł cierpliwie tytoń i ubolewał wciąż nad zmarnowaniem pary. Ze wszystkich stron rozlegał się ryk... Stąpnąłem w wyschłe jeziorko napełnione osadem, podobnym do zaschłej krwi, a otoczone bławatkami; krew, gdym w nią wstąpił, zamieniła się w czarny płyn, a tę krew i atrament spłókała z kolei fala gorącej, siarczanej wody, którą nagle wypluły wargi jeziorka.
Żołnierz, Niemiec rodem, z twarzą jak księżyc, trzymający straż w parku, podszedł ku nam i oznajmił, że nie widzieliśmy jeszcze prawdziwych gejzerów i że ich pełno będzie rozsypanych wkoło hotelu, gdzie mamy nocować. Poszliśmy z nim razem, brnąc w wysokiej trawie po kolana, i okrążywszy wzgórze, dostaliśmy się na półmilową przestrzeń, pokrytą ośle-