Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dząc wśród tych wspaniałości, rozmawiają tylko o interesach i o handlu.
Gdybym po śmierci nie mógł zostać birmańczykiem, chciałbym być Taipanem w Hong-Kongu. Wie on tak dużo, ma stosunki z książętami i wielkimi tego świata, posiada nawet swoją własną flagę, którą zawiesza na statkach własnej floty.
Szczęśliwy traf, opiekujący się wędrowcami, zesłał mi następnego dnia piknik, a to dzięki temu, że się zabłąkałem i wszedłem przypadkiem nie tam, gdzie należało. Tak było istotnie, zupełnie tak samo, jak się zdarza i u nas — w Indyach.
— Może to będzie nasz jedyny, pogodny dzień — zauważała pani domu.
Wyprawiając się w nieznane światy — w zatokę Hong-Kongu — wsiedliśmy na statek, zrządzeniem losu noszący nazwę „Pioniera.“ Na pikniku był i nowoprzybyły jenerał, ten, co z nami przypłynął na „Nawabie“, i jego adjutant, Anglik, różniący się od nas, indyjskich oficerów. Nie mówił wcale o „ludzie“, a jeśli miał jakie zarzuty, przygryzał je pod wąsem.
Port jest olbrzymi. Podobno jest i piękny, czemu mogę uwierzyć, sądząc z przelotnych błysków, ukazujących się z po za mgły podczas przebijania się „Pioniera“ przez ciżbę dżonek, stojących na kotwicy parowców, kołyszących się węglowych statków, smukłych, nizkich amerykańskich korwet i wielkich, starych trzymasztowców, brzydkich i niezgrabnych, przetworzonych na szpitale wojskowe, na których pokładzie chory „Tommy Atkins“ może używać świeżego powietrza, i setek tysięcy sampanów, kierowanych