Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ścili się na dół i odpłynęli sampanem rozgorączkowani, spotniali, lecz uszczęśliwieni. Robili wycieczkę dla przyjemności i zyskali może... trzy dni. To także stanowiło dla nich przyjemność...
Penang, to kraina palm. Pomyślałem to, patrząc na lesiste wzgórza, wznoszące się nad miastem, i na całe pułki palmowych drzew, rosnących na przestrzeni trzech mil przeszło. Powietrze było łagodne i ociężałe, wokoło statku pełno było łodzi z towarami, a na nich mnóstwo ludzi z Madrasu okrytych klejnotami; na wybrzeżu ciągnęły się szeregi niskich, pokrytych dachówką domków Penangu. Cienie nocy nastąpiły po upalnym dniu.

Wysiadłem na ląd i bliski byłem płaczu z wielkiego wzruszenia ujrzawszy Sikha[1] z piękną brodą, w białych kamaszach, z karabinem na ramieniu. Czem jest zimne źródło dla spragnionej ziemi, tem był dla mnie jego widok. Pochodził on z Jandżali w okręgu Umritsar. Czy znam tę miejscowość — czy nie znam? Zacząłem mu opowiadać nowiny o wojsku, o ludziach na dalekiej północy, a oblicze Sikha promieniało. Służył on w wojskowej policyi; służba była dobra, ale za daleko od kraju, niewiele było do roboty, a Chińczycy też nie sprawiali kłopotu. Zdarzały się między nimi bójki, ale „nas nie śmią zaczepiać.“ I Sikh odszedł dumny, posuwistym wojskowym krokiem, a ja rozweseliłem się na samą myśl, że Indye, te Indye, które miałem znienawidzieć, są jeszcze nie tak bardzo odległe.

  1. Żołnierz indyjski. (Przyp. tłóm.).