Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cznych, a pękate okręty, płynące z Indyj, wloką się powoli. Podróżni rzadko się zjawiają w Moulmeinie, tak rzadko, że z wyjątkiem bark z towarami, łodzie nie często podpływają do stojących statków.
W zaufaniu powiem wam, że Moulmein jest miastem zupełnie nie z tego świata...
Gdy nasz parowiec posuwał się w górę rzeki, ujrzeliśmy najpierw jednego słonia, a potem drugiego, zajętych pracą przy szopach nad rzeką. Niektórzy ludzie, ciasnego umysłu, uzbrojeni w szkła, utrzymywali, że na ich grzbietach siedzieli mahoutowie, ale to rzecz niedowiedziona. Ja wolę wierzyć w to, co widziałem: w senne miasto, rozsypane jednym szeregiem domów na wybrzeżu, zamieszkane przez pełne powagi słonie, wznoszące palisady dla własnej rozrywki. Czuć było w powietrzu zapach świeżo piłowanego drzewa — nie widzieliśmy słoni piłujących — i od czasu do czasu gorącą ciszę powietrza przerywał łoskot padającej belki. Słonie, gdy im się zachciało jeść, wędrowały parami do klubu, nie zadając sobie trudu witania nas, co nas trochę dotknęło. Pocieszyliśmy się, ujrzawszy na wzgórzu wielką białą pagodę, otoczoną mnóstwem małych.
— To jest miejsce, do którego trzeba się wybrać — wyrzekliśmy jednym głosem.
Tieca-gharri w Moulmeinie są trzy razy mniejsze od tych, któremi jeżdżą w Rangoonie, bo tutejsze koniki nie większe są od dobrego barana. Woźnice popędzają je kłusem pod górę i z góry, a że hgarri jest bardzo ciasny, a drogi niekoniecznie dobre, ćwiczenie to jest mocno orzeźwiające. I tu wszyscy powożący pochodzą z Madrasa.